16:46

Dwie książki, dwie dziennikarki. "Ostre przedmioty" i "Sekret listu"

Dwie książki, dwie dziennikarki. "Ostre przedmioty" i "Sekret listu"

Dwie książki, dwa prezenty na imieniny. Jeden dla mojej mamy, a drugi dla mnie. W obu przypadkach są to powieści przedstawiające młode dziennikarki na tropie śledztwa. Historie jednak zdecydowanie się od siebie różnią. Pomimo tego, że i w "Sekrecie listu", i w "Ostrych przedmiotach" znajdziemy żądzę mordu, to ten ostatni tytuł jest naprawdę mroczny.

Lucinda Riley serwuje nam mały happy end, momentami ckliwą historię miłosną. Z kolei książka autorstwa Gillian Flynn, której adaptację serialową realizuje stacja HBO, nie daje nam gotowych rozwiązań. Winni zostają ukarani, jednak czytelnik nie czuje związanej z tym satysfakcji. Nie ma tutaj również miejsca na typowy romans. Przedstawiona wizja miłości, o ile można ją tak nazwać, jest czysto fizyczna.

"Sekret listu" Lucindy Riley

W tym przypadku nasza dziennikarka nazywa się Joanna Haslam i jedną z pierwszych informacji, jaką o niej otrzymujemy jest to, że właśnie zakończyła sześcioletni związek. Zmuszona do zrelacjonowania pogrzebu znanej osobistości, niechcący trafia na szlak śledztwa. Odkrywa kolejne intrygi mające na celu zamaskowanie prawdy na temat osób wysoko postawionych w hierarchii politycznej Wielkiej Brytanii. Kiedy spotyka starszą kobietę, której pomaga w powrocie z ceremonii do mieszkania, nie wie jeszcze, że naraża się tym samym na niebezpieczeństwo. Wkrótce odpowiednie służby będą monitorować każdy jej ruch, a nawet podejmą próby powstrzymania jej przed rozwikłaniem sprawy. 

Książkę czyta się szybko i lekko. Jest to jedna z tego rodzaju powieści, która wlatuje i wylatuje przez wyobraźnię w chwili, kiedy się ją pochłonie. Proces jej przyswajania i rozkwitania w umyśle jest jednak przyjemny. Stanowi dobrą rozrywkę na jeden, dwa wieczory, podczas których trudno jest odciągnąć się od kolejnych zdań. Konsekwentnie, powoli wciąga czytelnika pomiędzy swoje kartki. To wciąganie jest jednak momentami utrudnione, przerywane przez infantylność bohaterów i język, jakim posługuje się autorka. Być może brzmi on lepiej w oryginale, ale chwilami czułam się zażenowana pewnymi banałami i zachowaniem postaci. Jak zawsze w takiej sytuacji, musiałam na chwilę przerwać lekturę i odetchnąć, odreagowując tak zwane "second embarrassment", czyli zjawisko, podczas którego odbiorca odczuwa wstyd za rzeczy, które robi przedstawiony charakter. To wyrywało mnie z książkowego odpowiednika grywilizacji, która z kolei oznacza zaangażowanie gracza w świat wirtualny; jego utożsamienie się z nieistniejącą rzeczywistością i zapomnienie o tej, która go otacza.

Jestem jednak pewna, że lektura powieści może być przyjemna dla odbiorcy nie nastawionego na zbytni krytycyzm. Szczególnie końcówka książki konsekwentnie buduje napięcie, aby ostatecznie doprowadzić do katharsis. Jeżeli poszukujesz niezobowiązującej, miłej lektury jest to tytuł odpowiadający twoim potrzebom. Autorka wypracowała formułę, która motywuje do czytania kolejnej strony, a jednocześnie nie denerwuje czytelnika w znaczącym stopniu. Niewiele można tutaj dodać - nie jest to powieść, która trafi na półkę "ulubione", ale zdecydowanie pomaga w odprężeniu się i w satysfakcjonujący sposób wypełnia wolny wieczór.

"Ostre przedmioty" Gillian Flynn

Pamiętam, jak w czwartej klasie szkoły podstawowej moja polonistka, pani Aneta napisała na tablicy słowo "nieśmiały". Fascynacja tym wyrazem, jego strukturą i znaczeniem, które wydawało się tkwić w samym wyglądzie liter, które niepewnie wychylały się spod białej kredy całkowicie mnie pochłonęła. Przez naprawdę długi czas powracałam do tego wspomnienia. "Nieśmiały" pojawiał się w mojej głowie w najmniej spodziewanych momentach i doprowadzał do obsesji. Pamiętam także, że jako młodsze dziecko lubiłam powtarzać każde wypowiedziane zdanie pod nosem. Mamrotałam nie tylko to, co sama dopiero powiedziałam, ale też co mówili inni ludzie, niekoniecznie w moim kierunku. Jedną z rzeczy, która mi została z tego okresu zauroczenia aktem mowy jest okazjonalne pisanie palcem losowych słów, które ktoś wypowiedział. Piszę zazwyczaj po powierzchni biurka, ławki czy stołu.

Z tego powodu czułam dziwną więź z główną bohaterką "Ostrych przedmiotów". Nie sądzę, aby mój stosunek do słów był na tyle chorobliwy, jak w przypadku Camille Preaker, ale zdarzało mi się pisać długopisem na wierzchu dłoni, by lepiej zapamiętać daty na egzamin z najnowszej historii świata. Dziennikarka też miała w zwyczaju kreślenie liter na swoim ciele, ale robiła to za pomocą innego narzędzia: noża. Ten akt autodestrukcji rozpoczęła, kiedy miała zaledwie kilkanaście lat. Wydaje mi się, że ona chciała, aby te słowa ją krzywdziły i deformowały. W ten sposób miała kontrolę nad tym, jak bardzo dotykało ją to, co mówili inni ludzie. Jest to jednak tylko moja teoria.

Książki nie czyta się lekko. Było momenty, kiedy ta czynność była dla mnie szczególnie trudna. Nie jest to zdecydowanie powieść dla osób, które są nadwrażliwe. Nie chodzi nawet o obrazowość morderstw, które miały miejsce w rodzinnym miasteczku bohaterki. Było coś niezwykle niepokojącego i mrocznego na poziomie psychologicznym. Camille mnie w jakiś sposób przerażała. To ona była dla mnie postacią, która wywoływała ciarki na karku, a nie jej straszna matka czy siostra o sadystycznych skłonnościach. Czułam dla niej ogromne współczucie i jednocześnie łapałam się na myśli "nie idź tą drogą, dziewczyno", mimo że jest to postać fikcyjna.

Sukces powieści chyba właśnie na tym polega - jak prawdziwa wydaje się główna bohaterka. Na własnej skórze można poczuć, jaki chaos kryje się pod jej czaszką. Ma się wrażenie, że autorka czerpała z rzeczywistości. Jakby istniała Camille Preaker, którą można dotknąć i ostrzec, a jednocześnie wie się, że takie ostrzeżenie nie miałoby żadnego sensu. To samo sprawia, że narracja ma w sobie tyle mroku. Jest gęsty i niemalże namacalny. Czułam autentyczny lęk, zagłębiając się w charakter postaci. Coś na zasadzie portretu Doriana Graya, zasysającego nie twoją młodość, a uczucia.

Zarysowując w ogólny sposób fabułę: nasza dziennikarka jedzie do rodzinnego miasteczka, w którym w ciągu roku zamordowano dwie dziewczynki. Każda z nich miała zaledwie kilka lat, a ich charakterystyczne podobieństwo oraz wszystko to, co związane z zabójstwami skłania do myśli o seryjnym zabójcy. Jest to temat, który może nadać tempa karierze Camille. A nie jest to reporterka z prawdziwego zdarzenia. W warsztacie dziewczyny nie ma nic szczególnego, a jej redaktorem naczelnym kieruje chęć pomocy, kiedy wysyła ją, aby rozwikłać zagadkę. Jest zmuszona zamieszkać na ten czas z matką, jej mężem oraz ich córką, której do tej pory nie poznała. Stanowi to bardzo traumatyczną decyzję, która może być tragiczna w skutkach.

Jest to książka godna polecenia dla fanów mocniejszych wrażeń, jeżeli chodzi o aspekt psychologiczny. Jestem pewna jednak, że wiele osób może nie poruszyć w takim stopniu, jak mnie. Prawdopodobnie miało to związek z dziwną formą utożsamienia się z przedstawioną postacią. Wydawała mi się daleka i bliska jednocześnie. Jeżeli chodzi o adaptację serialową, jeszcze nie miałam okazji się z nią zapoznać. Mignął mi jednak nagłówek artykułu, według którego Amy Adams, która się wciela w główną rolę miała zrezygnować ze swojej obecności w przyszłych sezonach. Nie jest to sprawdzona informacja, nie mogę znaleźć w tej chwili jej potwierdzenia i nie wiem, czym mogłaby być spowodowana decyzja aktorki. Mam jednak nadzieję obejrzeć serial w najbliższym czasie. Ewentualnie liczbę odcinków, która została już wyemitowana.

Dwie książki, dwa światy

Pomimo tego, że w obu książkach główną bohaterką jest młoda dziennikarka, której misją jest dotarcie do sedna prowadzonego śledztwa, są one od siebie całkowicie różne. Na tym kończą się ich podobieństwa. Wydaje mi się, że są skierowane do bardzo odmiennych grup docelowych. Jako czytelnik spędziłam jednak przyjemny czas podczas lektury każdej z nich. Czasem warto pocierpieć przy dobrej powieści. Tak jak są momenty, w których miło czyta się coś "odmóżdżającego", tak są też chwile, podczas których równie przyjemnie jest trochę poćwiczyć umysł, a nawet nieco go skrzywdzić. Mam wrażenie, że w tym punkcie adekwatne jest niezrozumienie mojego partnera, kiedy mówię, że lubię czasem oglądać dramaty, bo dobrze jest popłakać. W przypadku "Ostrych przedmiotów" mam jednak na myśli inny rodzaj smutku.

21:29

Blok czekoladowy dla silnych babek

Blok czekoladowy dla silnych babek

Wiem, że rubryka przepisowa na tym blogu powinna skupiać się wokół zdrowej żywności. Nie, nie miejcie wątpliwości, czy opisywane przeze mnie ciasto jest fit - zdecydowanie nie jest. Stwierdziłam jednak, że otworzę serię wpisów na temat jedzenia w sposób symboliczny. Pokażę, że nie ma żywności dobrej lub złej. Stoją za nią po prostu różne proporcje kalorii, wartości odżywczych i innych elementów mających wpływ na działanie naszych organizmów. Jeżeli jednak kawałek ciasta potrafi sprawić, że dzięki odrobinie endorfin człowiek poczuje się lepiej, to chyba może sobie na niego pozwolić, prawda? Zwłaszcza, że nie jest to deser, który jemy na porządku dziennym.

Przepis na blok czekoladowy

Kiedy byłam małą dziewczynką, zawsze spędzałam kilka dni podczas wakacji u babci. Ciastem, które zazwyczaj robiła był blok czekoladowy. Przekonałam się, że jest on przepisem przeznaczonym dla silnych babek, kiedy sama mieszałam ręcznie gęstą masę. Tymczasem pamiętałam, z jaką łatwością robiła to babcia za pomocą metalowej trzepaczki do jajek - chuda, drżąca, z rękami obolałymi od reumatyzmu.

Jest to ciasto niewymagające pieczenia, ale do jego prawidłowego zastygnięcia i przechowywania konieczna jest sprawna lodówka. Bardzo słodkie, idealne do gorzkiej kawy. Stanowi przyjemną mordoklejkę, ale jeden kawałek jest dla mnie wystarczający. Poniżej zamieszczam przepis.

Składniki

500g mleka w proszku
6 dużych łyżek stołowych gorzkiego kakao
440g cukru
250g margaryny
125 ml wody
Herbatniki

Wykonanie

Zagotuj wodę z margaryną. Kiedy doprowadzisz powstały wywar do wrzenia, dodaj cukier. Mieszaj, dopóki się nie rozpuści, a następnie powoli wlewaj, cały czas mieszając, do wymieszanego mleka w proszku z kakaem. Stopniowe łączenie składników pozwoli ci je lepiej i łatwiej połączyć. Teraz możesz dodać połamane herbatniki (ilość wedle uznania). Następnie przelej powstałą masę do podłużnej foremki. Dla ozdoby możesz bardziej pokruszyć ciasteczka i posypać nimi wierzch ciasta.

19:06

Dlaczego „Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi” złym filmem jest

Dlaczego „Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi” złym filmem jest

grafika nie jest mojego autorstwa: klik do oryginału


Jak zawsze w takich sytuacjach bywa, ci, którzy już obejrzeli film podzielili się na dwie grupy: grupę widzów, którym „Star Warsy” się podobały i grupę widzów, którzy wyszli z kina z cierpieniem wymalowanym na twarzy. Motto obu stron jest jednak zazwyczaj takie samo: albo z nami, albo przeciw nam. Dlatego istnienie osób, które mają ambiwalentny stosunek do produkcji oczywiście się odrzuca.

Na „Gwiezdne Wojny” wybrałam się z dosyć czystym umysłem, ponieważ nie oglądałam przed premierą żadnych trailerów, filmów promocyjnych – niczego, nie czytałam też teorii spiskowych ani w ogóle nie zagłębiałam się w nowinki o nadchodzącej premierze. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero czekając przed salą kinową, przyglądając się cosplayerom. Muszę przyznać, że pierwszy raz spotkałam się z ludźmi przebranymi za ulubione przez siebie postacie będąc w kinie i miało to swój urok.

Wracając jednak do szkieletu mojego wywodu. Przez połowę filmu czekałam. Czekałam, aby poczuć cokolwiek. Aż kiedy w końcu jakieś emocje się we mnie wzbudziły, były to frustracja i zmęczenie, a wtedy już tylko oczekiwałam napisów końcowych. Większość „żarcików” w filmie jest żenująca, a scen dramatycznych, mających wywołać wzruszenie u widza, śmiesznych. Okej: są dwie sceny o nacechowaniu humorystycznym, przy których się zaśmiałam. Przyznaję. Ale jeżeli dowcipy na podobnym poziomie przewijają się przez cały seans, zaczynasz myśleć o wyjściu. I wiesz, że jest słabo, kiedy najzabawniejszy moment jest wtedy, gdy zapada cisza i następuje pewna eksplozja na ekranie, a jeden z oglądających mówi głośno „ale zajebiste”.

„Ostatni Jedi” to zlepek najoczywistszych wątków przewijających się zarówno przez samą serię „Gwiezdnych Wojen”, jak i innych produkcji o podobnej tematyce. Każde rozwiązanie jest łatwe do przewidzenia w momencie, kiedy tylko zarysuje się problem. W pewnym momencie chłopak do mnie wyszeptał: "a teraz będzie dramatyczne wejście Luke’a z zrzuceniem kaptura". Pomyślałam: nie no, nie mogą sięgnąć aż po taki kicz. I wiecie co? Odpowiedzcie sobie sami.


W skrócie: tanie chwyty i nuda. Gdybym musiała ocenić ten film, dałabym mu jedną gwiazdkę. Nie żałuję wydanych pieniędzy na bilety, ponieważ warto jednak wypracować własną na temat produktu, do czego również Was zachęcam. Pomimo to wiem jedno: to był ostatni film z tej serii, na który poszłam do kina.

12:56

Dzień Poezji

Dzień Poezji

wiosna

Poezja jest zwyczajna

Rok temu byłam na slamie poetyckim.  Dla niewtajemniczonych: jest to boks poetów-amatorów, którzy mierzą się na scenie za pomocą słów. Publiczność to jury: ocenia cały świat jednego wiersza za pomocą cyfry zapisanej na tabliczce. Byłam jednym z nich - anonimowych sędziów. Jak było? Momentami wzruszająco, ale głównie zabawnie i rozluźniająco. Brzmi dziwnie?

Raymond Williams w publikacji "Culture is ordinary" jako jedno z błędnych spojrzeń na pojęcie, jakim jest "kultura" określa kojarzenie jej z tym samym, co oznacza "kultura wysoka". Według autora błędne jest także ograniczanie "kultury" do placówek takich jak uniwersytety, muzea, teatry i tym podobne. Według niego "kultura jest zwyczajna". Wszyscy tworzymy kulturę, jako indywidualni ludzie, jak i społeczności. Kultura jest wszędzie, to ogół działalności człowieka.

Wydaje mi się, że przyzwyczailiśmy się do stawiania znaku równości pomiędzy "kulturą" a "kulturą wysoką". "Kultura wysoka" z kolei przypomina nam klasykę, dawnych mistrzów, dzieła uniwersalne. Przykłady są oczywiste. Kto nie zna Szekspira? A kto wie, że jego publiczność nie stanowiła jedynie elita, ale także liczna gawiedź? 

Poezja jest utrwalana za pomocą narzędzia, który posiada każdy z nas: języka. Jest codziennością. Ją się po prostu czuje, nie trzeba zawsze rozumieć. Był kiedyś taki fanpage na Facebooku, którego nazwy nie pamiętam i nie byłam w stanie go odnaleźć, na którym publikowane były wiersze ułożone ze zdań, które możemy usłyszeć w domu, w tramwaju, na ulicy - każdego dnia. Ostatnio niezwykle popularna stała się twórczość Rupi Kaur. Tysiące osób "lubi" takie strony jak: "Wgryź mi się w duszę", "Efekt uboczny trzeźwości", "Z uniesień pozostało mi uniesienie brwi, ze wzruszeń - wzruszenie ramion". To tylko garstka źródeł, które popularyzują szeroko rozumianą "poezję".

Dlatego wydaje mi się, że cały ten szum wokół poezji jest próbą oddalenia jej od zwykłych ludzi przez tych, którym wydaje się, że ją rozumieją; to nieumiejętna próba analizy "Stepów Akermańskich" narodowego wieszcza przez polonistkę, która nawet potrzeby fizjologiczne załatwia według ściśle określonego klucza; to w końcu wciskanie na siłę "Pana Tadeusza" dzieciom, które i tak nic z tego nie rozumieją. Poezja to nie tylko klasyka. Poezja kryje się także za "sercem z ketchupu na kanapce" - jak w piosence Luxtorpedy.

Nocny wariant

Co właściwie wywołało powyższe rozważania? Oprócz tego, że 21 marca oznacza pierwszy dzień kalendarzowej wiosny - mojej ulubionej pory roku - jest to także Dzień Poezji. Jakoś od gimnazjum ciągnie się za mną szlak mojej własnej twórczości tego typu, chociaż od dawna już w żaden sposób jej nie publikuję, a same owoce są znikome. Za to efekty uboczne są widoczne do dzisiaj: czasem nie jestem w stanie nie używać zbyt wybujałego słownictwa, przychodzi mi to całkowicie naturalnie, przez co brzmię jeszcze bardziej nadęcie niż w rzeczywistości jestem. To moja osobista tragedia.

Z tej okazji postanowiłam napisać wpis, w którym chciałabym zamieścić mój ulubiony wiersz. Przynajmniej, niegdyś ulubiony. Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego właśnie on wzbudził we mnie taki sentyment i odkąd przeczytałam go po raz pierwszy, jakoś zapadł mi się w pamięci. Zabawne jest to, że zależnie od tego, w jakim momencie życia się znajduję, oznacza on dla mnie coś kompletnie innego. Przedstawiam "Nocny wariant" Tadeusza Olszewskiego.

ten kto powiedział że noc jest piękna
był masochistą
gryzł własne palce i krzycząc z bólu
wciąż bał się że nadejdzie przedwczesny świt

ten kto powiedział że noc jest piękna
był szaleńcem
wspinał się ku gwiazdom tak długo
aż wreszcie spadł i rozbił się
w setki migotliwych odłamków
nadmiernej ufności

ja który mówię że noc jest piękna
chodzę z zamkniętymi oczami
i myślę że te oczy są nocą
dlatego
moje ciało fosforyzuje w pełnym słońcu
którego nigdy nie widziałem
moje ciało umiera w samo południe
którego nigdy nie było
moje ciało nie jest moje
ponieważ należy tylko do mnie
moje ciało jest moją nocą
gęstą nocą
bezbrzeżną nocą
której początku nie pamiętam
a końca nawet nie zauważę


Źródła: klik

17:34

Jak inteligentna, trzeźwo myśląca kobieta przetrwała na "Loganie"

Jak inteligentna, trzeźwo myśląca kobieta przetrwała na "Loganie"



Było ciężko.
Ściskana w dłoni paczka chusteczek, którą rezolutnie zabrał ze sobą mój partner, powoli zmniejszała swoją objętość. Wewnętrznie cierpienie wylewało się ze mnie w postaci łez, które zdradzały wysiłek, z jakim oglądałam film. Na sali panowała cisza, którą przerywały jedynie moje pociągnięcia nosem. Istna tragedia.

Zanim jednak przejdę do bardziej szczegółowej analizy produkcji, chciałabym podzielić się naszym zaskoczeniem związanym z faktem, że film, który w USA mogą obejrzeć osoby powyżej 21 roku życia, w Polsce jest dozwolony dla piętnastolatków. Taki mini absurd, zupełnie jak ten artykuł z naTemat.pl.

Początkowo postrzegałam "Logana" jako coś w rodzaju fanfiction w stosunku do uniwersum X-menów, które przedstawiono nam w filmach. Myślałam, że mamy tutaj do czynienia z obrazem świata, w którym powiodła się "apokalipsa", której Wolverine próbował zapobiec, cofając się w czasie w "Przeszłości, która nadejdzie". Owszem, mutanci praktycznie wyginęli, ale jaka przyczyna stoi za tą tragedią wyjaśnię w dalszej części wpisu. Tutaj zastrzegam, że nie znam historii z komiksów, ponieważ zwyczajnie nigdy ich nie czytałam i moja opinia opiera się tylko na wersji filmowej, którą poznałam jako dziecko i z którą dorosłam. Bazując na internetowych źródłach, starałam się jednak zarysować sobie jakiś szkic tego, co się działo oryginalnie w komiksach. Jeżeli jednak coś zinterpretowałam źle - dajcie znać. Linki do wspomnianych źródeł znajdziecie pod koniec notki. Jeżeli części z Was nie interesują komiksowe inspiracje, przeskoczcie po prostu do właściwej recenzji.

Old Man Logan - origins


Logan decyduje się już nigdy nie walczyć i nie używać swoich mocy z niewyjaśnionych początkowo przyczyn. Nasz bohater założył rodzinę i mieszka na farmie. Zaczyna mu jednak brakować pieniędzy, aby opłacić okoliczny gang. "Ci źli" przyjeżdżają i spuszczają mu manto, ale mimo to superbohater nie odpowiada atakiem. Kiedy leży ranny w łóżku, odwiedza go Hawkeye i proponuje mu pracę. Mają wspólnie przetransportować tajemniczą paczkę. Logan przyjmuje ofertę, ponieważ dzięki temu będzie w stanie spłacić swoje długi. Pieniądze to jedyna rzecz, która interesuje go w tej przygodzie. W jej trakcie w końcu wyjawia Clintowi prawdę na temat tego, czemu w przeciągu ostatnich 50 lat nie wysunął swych ostrzy. Według jego opowieści Mysterio miał nim zmanipulować tak, że zabił wszystkich swoich przyjaciół-mutantów. Okazuje się również, że zawartość paczki to ampułki z serum, które tworzy super-żołnierzy, za którego pomocą powstał Kapitan Ameryka. Niestety, miejsce dowozu paczki okazuje się miejscem zasadzki. Właśnie tak Logan znów sięga do przemocy, nie wysuwając jednak swych ostrzy - ich używa dopiero wtedy, gdy wraca na farmę i widzi na własne oczy, że gang zamordował jego rodzinę. Dokonuje zemsty. Jednocześnie bierze pod opiekę małego Hulka, to jest (z tego, co zrozumiałam) dziecko Bruce'a Bannera i ukrywa go w bezpiecznym miejscu. Tutaj przeskoczymy trochę w czasie, pomijając szczegółowe przygody Logana podczas jego wędrówki po różnych wymiarach - ponieważ w pewnym momencie, po wykonaniu wyroku na gangu, nasz bohater jej dokonuje. Czas i przestrzeń wydają się być naruszone. Jest to jednak już całkiem inna historia...

Jak powyższe "ma się" do filmu?
Według mnie można zaobserwować pewne podobieństwa. Po pierwsze, Logan na początku filmu również powstrzymuje się od przemocy; pracuje jako ktoś w rodzaju Ubera. Mieszka na odludziu, gdzie znajduje się również profesor X i Caliban, którzy stanowią jego jedyną rodzinę. W pewnym momencie otrzymuje ofertę pracy, która również wydaje się być ryzykowna dla jego zdrowia i życia, ale zostaje skuszony wynagrodzeniem, ponieważ i tutaj potrzebne są mu pieniądze. I to właśnie one są dla niego najważniejsze, jak i dobro jego najbliższych w początkowych fazach rozwoju filmu. Warto również wspomnieć o serum w ampułkach, które również miało swoją rolę w produkcji - to "ci źli" wykorzystują je, żeby wykreować "super-żołnierzy",  a także i sam główny bohater zażywa substancję po to, aby się wzmocnić. Mimo to nie jest wspomniane w filmie, że jest to ten sam eliksir, który "stworzył" Kapitana Amerykę. Jeżeli chodzi zaś o wątek z mini Hulkiem - wydaje się, że dla filmowego Logana jest nim właśnie Charles Xavier.

A co z X-23 - Laurą?
Laura rzeczywiście była córką Logana, tak jak w filmie - stworzoną w procesie klonowania po to, aby stała się maszyną do zabijania. Miała ona być lepszą wersją początkowo zdziczałego Wolverine'a. Oryginalnie jednak, po serii traumatycznych przeżyć, dołączyła do szkoły Charlesa Xaviera. Warto wspomnieć, że w filmie dzieci kreowano na super-żołnierzy po to, aby stworzyć armię - tutaj zaś mamy ponowną próbę stworzenia broni na wzór Wolverine'a. Dlaczego była to dziewczynka i jak wygląda jej tragiczna geneza - również znajdziecie w linkach na samym końcu.


LOGAN


"Logan" to film opowiadający o tragedii starego, złamanego człowieka, którego dopadła demencja. Jest zależny od innych, nie jest w stanie się sam sobą zająć, ale dochodzi tutaj również inny problem - w samotności mógłby zranić nie tylko siebie, ale i całą ludzkość. Nawet profesora Charlesa Xaviera, najpotężniejszego umysłu na świecie, dotknęła starość. Co jakiś czas dostaje ataków padaczki, w trakcie których nie panuje nad swoimi mocami. Jego mózg, kiedyś bezbłędnie interpretujący rzeczywistość, dzisiaj jest bombą o nieznanym czasie zapłonu. Xaviera również zjadają wyrzuty sumienia, których przyczyna nie była dla mnie do końca jasna. Okazuje się jednak, że za poczuciem winy stoi fakt, że podczas jednego z takich napadów padaczki zamordował swoich uczniów w szkole, której niegdyś był dyrektorem. Wciąż jednak, nie dlatego większość mutantów na świecie wyginęła.

Jest to w końcu też film, który mówi o ostatecznej wędrówce Logana, której celem jest poszukiwanie własnego człowieczeństwa. I chyba je odnajduje, gdy Laura mówi do niego "tato", a on sam umiera. Może dopiero wtedy Wolverine dostrzega w sobie człowieka. Kiedy widzi, że w jakiś sposób stworzył czy przekazał coś dobrego.

Może nie byłam zbyt uważna, jak zalecała "dziennikarka" naTemat.pl (chociaż nie było to moim zamierzeniem), ale przyczyna praktycznego wyginięcia mutantów nie dotarła do mnie za pośrednictwem filmu, ale researchu. Wygląda na to, że syn człowieka, który właściwie stworzył Wolverine'a, dodawał do jedzenia, wody - środków codziennego życia substancję, która ich zabijała. Dlaczego? Aby wybić tych mutantów, których nie da się kontrolować i stworzyć nowych, którzy staną się super-żołnierzami.

Film zdecydowanie nie jest przeznaczony dla młodszych widzów. Widzimy nagość, krew i naprawdę brutalne sceny przemocy. Nie jest to przypudrowana wersja marvelowskich filmów, w których fryzura, emocje i klimat przez cały seans są jednakowe. Mam wrażenie, że Hugh Jackman wreszcie doczekał się portretu Logana, którego pragnął. Nawet sentymentalne grania na uczuciach widzów nie są tak wyuzdane z subtelności, jak to zazwyczaj bywa - chociaż przyznam, że przekręcenie krzyża na mogile w "X" jest pewnym kiczem, ale nawet uroczym.

Poszukiwanie tropów, a także research - który się wydaje konieczny przed napisaniem recenzji - to chyba dobra forma rozrywki dla inteligentnej, trzeźwo myślącej kobiety. Mam jednak wrażenie, że muszę obejrzeć film jeszcze raz, aby dotarło do mnie jak najwięcej szczegółów. Sposób przedstawienia postaci, szczególnie profesora X - był dla mnie piorunujący. Tak jak napisałam wcześniej - "Logan" pokazał, że nawet superbohatera kiedyś dotyka starość. Moja randka była zniesmaczona sposobem, w jaki ukazano śmierć Charlesa - w łóżku, bez możliwości obrony, bez honoru. Oczywiście, każdy może mieć swoje zdanie na ten temat, ale myślę, że było to idealne podsumowanie końcówki jego życia. I dosyć spokojne, chociaż on sam nie czuł, że na takie by zasługiwał.

Jeżeli chodzi zaś o Laurę - to raczej prolog jej historii. Ona nie odgrywa tutaj głównej roli, chociaż nie twierdzę, że jej postać nie ma ogromnego znaczenia. Pozostawia widzowi sporo pytań. Czy Eden istnieje naprawdę? Co się stało z dzieciakami po przekroczeniu granicy? Kto im pomógł? Kto pisze te komiksy?
I myślę, że ograniczenie zakończenia filmu do stwierdzenia "główny bohater umiera" jest płytkie. Znak zapytania jest o wiele lepszym wyjściem.

Źródła:
Old Man Logan - origins: klik, klik
X-23 (Laura): klik, klik
Co się stało z mutantami: klik

Ilustracje wpisu: klik, klik

14:55

Porażki

Porażki


Notatnik


Tik. Tak.

Wybiła godzina prawdy. Po zalogowaniu się na konto IRK dowiedziałam się, że Uniwersytet Łódzki odrzucił moją kandydaturę zarówno na studentkę dziennikarstwa, jak i psychologii. Moja wizja przyszłości była już pewna: skoro najgorsza z trzech opcji odrzuciła moje podanie, teraz już nigdzie się nie dostanę. Pogrążyłam się w czarnej otchłani rozpaczy, jakby powiedziała Ania Shirley, ale trwało to tylko godzinę, ponieważ wtedy okazało się, że i Poznań i Toruń zapraszają mnie na swoje uczelnie.

Z sali, w której pisałam maturę z matematyki wyszłam z płaczem. Pewność, że nie zdam była równa pewności, że oddycham. Aż w końcu pewnego dnia poznałam wyniki i okazało się, że całkiem sporo brakowałoby mi do tego, aby... nie zdać.

Kiedy w gimnazjum powiedziałam, że zamierzam iść do nieco lepszego liceum w pobliskim mieście, usłyszałam od koleżanki: nie dostaniesz się. A nawet, jeżeli się dostaniesz, zrezygnujesz po semestrze, bo nie dasz rady. To ten rodzaj słów, które zostają z tobą na dłużej. Ale, dostałam się. Później okazało się, że mam siedem zagrożeń, jednak i z tego wyszłam bez szwanku.

Nie piszę tego w celu masturbacji do autoportretu. Chciałabym raczej wywołać refleksję na temat perspektywy, z jaką możemy postrzegać poszczególne etapy naszego życia. To, co ludzie powszechnie nazywają porażkami, wolę postrzegać jako błędy, z których można się czegoś nauczyć lub je zwyczajnie naprawić. Prawdziwą porażką jest bierne siedzenie w jednym miejscu i śmianie się z faktu, że komuś powinęła się noga, kiedy ten podążał naprzód.

Kiedy coś nie pójdzie po mojej myśli, przypominam sobie historię moich rodziców, która w wielkim skrócie wyglądała mniej więcej tak: wracając z pracy zagranicą zostawili saszetkę z zarobionymi pieniędzmi na dachu samochodu i odjechali, a kiedy sobie przypomnieli parkując przed domem, wzięli po prostu szampana i poszli świętować swój powrót. Niekoniecznie w tej przypowiastce chodzi o to, żeby na stres reagować alkoholem; ja widzę tutaj raczej nieustanne poszukiwanie pozytywnych zakończeń.

Ten semestr zakończyłam jedną poprawką. Nie zdałam egzaminu z systemów medialnych na świecie, na którego uczyłam się dnie i noce i byłam pewna, że 3 mam jak w banku. Cóż - widocznie ktoś mnie okradł. Dlatego przed drugim terminem nie byłam już pewna, czy moja wiedza jest wystarczająca, czy nie, chociaż spędziłam kolejne dnie i noce na nauce. Udało mi się w końcu zaliczyć ten egzamin, ale gdyby to się nie powiodło, przekreśliłoby mi to szanse na stypendium rektora dla najlepszych studentów, które do tej pory było mi przyznawane co roku. Mówiąc w skrócie: byłam wściekła, głównie na siebie.

To uświadomiło mi dwie rzeczy. Nie warto się przejmować ocenami, które w żaden sposób nie określają ani poziomu inteligencji, ani pracy włożonej w przyswajanie wiedzy. I to, że może warto wziąć się za bardziej wartościowy projekt niż osiąganie konkretnego progu średniej.

12:06

Ania z Zielonego Wzgórza

Ania z Zielonego Wzgórza



Zaczęło się zwyczajnie.
Wydaje mi się, że od lektury szkolnej, a później... Później przeczytałam większość książek z serii. Pamiętam tę ekscytację, którą czułam, gdy poznawałam dziewczynkę, która mówiła albo bardzo dużo, albo nic. Miałam wrażenie, że oto widzę swoje odbicie w fikcyjnej postaci. Pamiętam, jak wypełniała mnie wściekłość i współczucie dla Ani, która została niesłusznie oskarżona o kradzież przez Marylę i naiwną przyjemność, kiedy zaczynałam czytać tom z szumiącymi topolami w tytule, a które rosły dosłownie przed moim domem. Bohaterka Lucy Montgomery stała się moją przyjaciółką i poniekąd wzorem, kiedy miałam te paręnaście lat. Uparta, wrażliwa i nieposkromiona.

Mówiąc szczerze, nie pamiętam już w szczegółach jej historii. Mogłam poznawać ją jakieś dziesięć lat temu. Pamiętam za to ogólne wrażenie, które wywołała na mnie ta saga. Kojarzy mi się z powrotem do ciepłego domu; albo po prostu: z dzieciństwem. Zawsze mówię, że to Harry Potter odcisnął na mnie największe piętno w trakcie dorastania, ale przypomnienie sobie o Ani Shirley wywołało refleksję, czy aby na pewno tak jest. Być może powieść Rowling znalazła się w bardziej świadomym momencie mojego życia, kiedy już bardziej krytycznie podchodziłam do otaczającej mnie rzeczywistości i dlatego mocniej zapadła mi się w pamięć. Za to "Ania z Zielonego Wzgórza" była jednak większym przełomem - pierwszą prawdziwą lekturą, którą doceniłam. Jej wpływ na kształtowanie się mojej osobowości nie był początkowo widoczny, ponieważ, w gruncie rzeczy, miałam i tak już dużo cech wspólnych z bohaterką. Niekoniecznie lubiana w szkole zarozumiała indywidualistka.

Marzyłam o tym, aby kiedyś wybrać się w podróż na Wyspy Księcia Edwarda; mówiłam nawet mamie, że chciałabym tam zamieszkać. Nie umiałam wskazać żadnego konkretnego powodu, dlaczego akurat tam, oprócz tego, że było to miejsce akcji ulubionej powieści. Chyba właściwie od tego momentu zaczęłam "pochłaniać" książki, a Potter był po prostu kolejną serią, która umocniła moje zamiłowanie do czytania.

Poruszam temat "Ani z Zielonego Wzgórza", ponieważ w maju tego roku odbędzie się premiera nowego serialu na podstawie tej powieści, a jest ona dla mnie ważną pozycją. Oczywiście, po serii z 1985 roku powstawały również inne adaptacje, ale tym razem jest to produkcja Netflixa, którego serialami jestem zainteresowana. Robiąc research na potrzeby tego wpisu czytałam reakcje Internautów na każdą nową wizję Ani i za każdym razem znalazł się komentarz krytykujący sam pomysł zrobienia nowej adaptacji, ponieważ przecież ta z 1985 roku jest perfekcyjna.

Co więcej, na Facebooku natknęłam się na artykuł właśnie na ten temat. W komentarzach pod postem również wiele osób wyrażało swoją dezaprobatę z powodu "odgrzebywania" Shirley, a także "na pewno to zepsują, bo ta młodzież to wolałaby najlepiej czy de, smoki i krew".

Tak.

Zacznijmy od tego, że utarło się jakieś przeświadczenie, że realizacja adaptacji filmowej czy serialowej jest w stanie "zepsuć" oryginał. Jedyne, co może zostać zaburzone, to wizja opowieści w umyśle odbiorcy, który obejrzy serial i to nie tego, który spotyka się z Anią po raz pierwszy, tylko tego, który narzeka na fakt, iż właśnie oryginał może zostać zepsuty. Otóż osobie, która nigdy nie czytała książek Montgomery i nie jest zaznajomiona z jedyną słuszną adaptacją, nic nie zostanie zepsute, ponieważ spotyka się z nowym, nieznanym produktem. Serial nie ma za zadanie wiernie odtworzyć książki - ona stanowi dla niego bazę, inspirację, ale nie tworzy wiernej kopii. W tym przypadku nowy fan Ani Shirley nie jest fanem bohaterki książki, a serialu Netflixa.

Jeżeli zaś chodzi o tych fanów starszych, których wizja może zostać "zepsuta"... Prawda jest taka, że jeżeli Wasza interpretacja jednej z bardziej lubianych postaci czy jej historii może ulec zmianie na gorsze z powodu produkcji, która Wam może się nie spodobać, to ta interpretacja jest bardzo słaba. To w żaden sposób nie dotyka książki. Może uwydatnić pewne aspekty powieści, których do tej pory nie dostrzegaliście, ale to nie jest wadą produkcji, tylko Waszym niedopatrzeniem. Omijanie pewnych elementów fabuły czy tworzenie nowych - to właśnie sprawia, że serial ma swój, niepowtarzalny charakter. Pierwszy tom z serii ma już ponad sto lat! Tego nie da się po prostu tak "zniszczyć". Zawsze można wrócić do lektury i poznać ją na nowo - na co, mam nadzieję, i ja znajdę czas przed netflixową premierą - a nie bazować na wrażeniu, jakie się pamięta po paru latach od jej czytania.

Nie mówię przez to, że ten serial będzie dobry. Nie mówię też, że będzie zły. Mówię tylko, że tak bezpodstawnie negatywne podejście do tematu jest śmieszne.

Tutaj możecie obejrzeć najnowszą zapowiedź serialu: klik. Póki co, aktorka odgrywająca główną bohaterkę przekonuje mnie to siebie i zdecydowanie pokrywa się z moim wyobrażeniem Ani Shirley. A co Wy sądzicie?

Źródło zdjęcia: klik.
Copyright © 2016 ZJADACZ POPKULTURY , Blogger